Bardzo trudno mi w to uwierzyć, ale jestem już w drugiej połowie mojej misji. Od mojego przyjazdu minęło już dziesięć miesięcy, co oznacza, że do powrotu do Polski brakuje mi jeszcze ośmiu. Z jednej strony to bardzo dużo, ale z drugiej – za mało.
I choć czasem wydaje mi się, że już nic mnie nie zaskoczy, że już poznałam wszystkich mieszkańców naszej dzielnicy i odnoszę wrażenie, że zaczyna się rutyna, Bóg zsyła mi nowych przyjaciół, którzy są dla mnie najlepszymi nauczycielami w tej szkole miłości.
Bohaterką tego listu jest Rosi – mama Melvina, 9-letniego chłopca urodzonego z wodogłowiem i 5-letniej Jennifer. Rosi ma 29 lat i pochodzi z regionu zwanego Mosquitia. Jest to region w Hondurasie położony nad Morzem Karaibskim. Tam jej rodzice i rodzeństwo zajmują się uprawą juki, a także połowem owoców morza. Rosi wyjechała sama do Tegucigalpy, gdyż Melvin od urodzenia potrzebował stałej opieki medycznej, którą można było mu zapewnić tylko w stolicy. Później dołączyła do niej jej siostra Wardi z dwójką swoich dzieci, teraz mieszkają razem. Rosi przygotowuje i sprzedaje przepyszne baleady na ulicy koło naszego domu. Na powyższym zdjęciu jestem u niej w domu na nauce przyrządzania tych tortilli, co wcale nie jest takie proste.
Rosi nigdy się nie skarży na nic. Uśmiech, który możecie zobaczyć na jej twarzy, nigdy nie znika. Ta wspaniała matczyna miłość i poświęcenie w bardzo wyraźny sposób odbija się w zachowaniu Melvina.
Rosi raczej nie pozwala Melvinowi przychodzić do nas na zabawy, podczas gdy gramy z innymi dziećmi, ponieważ dla niego każdy upadek lub każde drobne uderzenie, a nawet zmęczenie, może być bardzo niebezpieczne. W ubiegłym tygodniu przyszedł jednak Melvin razem ze swoją siostrą i kuzynką i błagał mnie, żeby mógł zagrać w piłkę. Po wielu jego prośbach zgodziłam się, ale postanowiłam cały czas go obserwować, aby w razie czego zareagować. Kiedy chłopcy grający także na zewnątrz to zauważyli, podeszli do mnie i powiedzieli: „Klaudia, on nie może grać, on ma w ciele rurkę (która odprowadza wodę z jego głowy), jak mu się coś stanie, to co wtedy zrobimy?” Szczerze mówiąc, wystraszyłam się wtedy, ale powiedziałam im, że Melvin bardzo chce z nimi grać, więc ich zadaniem jest grać delikatnie, bez żadnych popychanek, aby i on mógł się przez kilka chwil dobrze bawić. Chłopcy ci ogólnie uchodzą za bardzo buntowniczych i przesiąkniętych przemocą, przez warunki, w jakich się wychowują. Mają ok. 9-13 lat, nie wiedziałam więc, czy będą potrafili uszanować to, o co ich poprosiłam, ale ku mojemu zdziwieniu powiedzieli tylko: „Ok!”.
Podczas gry okazali się być bardzo opiekuńczy wobec niego, a Melvin wobec nich. Kiedy któreś z dzieci upadło, Melvin jako jedyny podbiegał do nieznanego mu dziecka i z wielkim przejęciem pytał: „Wszystko ok? Gdzie cię boli? Przynieść ci wody?”, a kiedy widział, że ja sama byłam czymś przejęta podbiegał do mnie, przytulał mnie i mówił mi: „Nie martw się Klaudia, nic mu nie będzie, dzieci tak mają”.
Tego dnia, Melvin był moim aniołem. Aniołem, zesłanym z nieba, który na nowo pomógł mi zobaczyć dziecięce serca tych chłopców. Był dla mnie aniołem, który na nowo pozwolił mi odkryć moją misję, poprzez obdarowanie mnie swoim uściskiem, kiedy troski zdejmowały mi uśmiech z twarzy. Jego życie jest bardzo proste: bawi się, je, śpi, chodzi do szkoły, ale tym wszystkim prostym aktom dodaje uśmiechu, dodaje miłości, dodaje troski, co czyni jego obecność w życiu ludzi, którzy go otaczają magiczną. Kiedy mijam go na ulicy, a on nie zważając na ludzi, którzy są obok, krzyczy: „Klaudia, te quiero mucho!” - Klaudia, bardzo cię lubię, sprawia, że czuję się wyjątkowa i dumna, nie przez to, co robię, ale przez to, że jestem jego przyjaciółką.
Jestem bardzo szczęśliwa, że mogę się z Wami podzielić tym skarbem, jakim jest dla mnie przyjaźń z Melvinem i Rosi, która nie jest efektem wielkich działań, a małych, delikatnych muśnięć miłości.
Dziękuję Wam za Wasze modlitwy, zarówno w mojej intencji, jak i w intencji moich przyjaciół. Nie ustawajcie, bo jak widać, przynosi ona owoce.
Z pamięcią w modlitwie,
Klaudia
P.S. Pamiętacie o moim ostatnim liście? Dirsia, ta 19-letnia dziewczyna z więzienia, teraz podczas każdej naszej wizyty rzuca nam się w ramiona z wielkim uśmiechem na twarzy. Jak tylko widzi nas w bramie, wybiega nam na spotkanie. Mówi, że odzyskała nadzieję na nowe, lepsze życie. Chyba nie muszę Wam opowiadać, jaką nam radość sprawia jej szczęście!
Dom Serca im. św. Marii Goretti
Klaudia Zając, Tegucigalpa (Honduras)
Lipiec 2017