Misyjny wolontariat zmienia serce
Największa przygoda życia
Pamiętam, że towarzyszyło mi lekkie przerażenie, ale i niedowierzanie, że naprawdę spełnia się moje marzenie. Gdy przeszłam przez odprawę na warszawskim Okęciu i wiedziałam, że nie ma odwrotu, a samolot linii Zjednoczonych Emiratów Arabskich czeka na wylot, czułam, że zaczyna się największa przygoda mojego życia. Nie miałam specjalnych oczekiwań, przygotowana byłam chyba na wszystko. Miałam pewne wyobrażenia wykreowane przez opowieści misjonarzy i wolontariuszy, a także tych, którzy byli w RPA. Czego się obawiałam?
Pierwszej samodzielnej podróży samolotem do tak odległego kraju, z przesiadką na największym lotnisku świata w Dubaju. Mojej słabej znajomości angielskiego. Niemiłych towarzyszy, takich jak pająki, skorpiony i węże. Chyba najmniej tropikalnych chorób i niebezpiecznych sytuacji, bo w Południowej Afryce każdy może mieć broń bez specjalnego pozwolenia i często zdarzają się napady rabunkowe, zbrodnie i przemoc. Zaufałam temu cichemu pragnieniu, które mnie przez całe życie pociągało do misji i Bogu, który jest dla mnie najważniejszy.
Pierwsze wrażenia
Johannesburg. Miłe ciepło. Spotkanie z s. Ewą Piegdoń SSpS. To mój pierwszy anioł. Wróciła do RPA po urlopie innymi liniami lotniczymi. Miałyśmy się spotkać na lotnisku. Bardzo się ucieszyłam na jej widok, choć w ogóle jej nie znałam. Czułam się bezpiecznie. Na nią i na mnie czekała już inna s. Mariczu i ksiądz Craigh. Z lotniska wyruszyliśmy do Pretorii, gdzie Werbistki mają dom prowincjalny. Po drodze chłonęłam widoki metropolii i kwitnących na fioletowo dżakarand. Śpiew ptaków działał na mnie uspokajająco. Zabudowa obu miast niczym nie różni się od polskich czy europejskich. No, może poza kratami w każdym oknie i drzwiach, a także wysokim płotem z kolczastym drutem i alarmem w domu. Choć nie doświadczyłam żadnych nieprzyjemności, zdałam sobie sprawę, że tutejsi mieszkańcy nie czują się zbyt bezpiecznie. Słodycz papai, afrykańskich truskawek i najlepsza, jaką dotychczas jadłam, azjatycka potrawa przygotowana przez Werbistkę pochodzącą z Filipin, rozpoczęły moje nowe kulinarne odkrycia.
Długa podróż na północ
Następnego dnia mój niebieski anioł, czyli s. Ewa odwiozła mnie na dworzec w Pretorii i po długim oczekiwaniu na spóźniony autobus, a także krótkiej opowieści o trudnym życiu w Południowej Afryce, ruszyłam sama do Hoedspruit. Takie opóźnienia to w zasadzie norma w Afryce. Nieraz słyszałam powiedzenie, że „Europejczycy mają zegarki, a Afrykańczycy czas”. Zapomniałam przygotowanego prowiantu na drogę i kupiłam na dworcu dwa banany oraz wodę. Byłam tak podekscytowana, że nie czułam głodu, choć podróż trwała ponad 7 godzin. Obserwowałam podróżujących, przyrodę i powoli dochodziło do mnie, że tu panuje zupełnie inna kultura, którą powinnam zaakceptować. Jedzenie palcami, nieprzejmowanie się drobnoustrojami, czy dość szorstkie traktowanie dzieci to normalność. Po drodze kierowca zatrzymał się, ponieważ na poboczu stał rozbity samochód z martwym kierowcą. Zaskoczyło mnie, że ludzie nie chorują jeszcze na znieczulicę społeczną i w razie potrzeby, reagują. Na obrzeżach miasteczka, przy stacji benzynowej i centrum handlowym, czekały na mnie kolejne anioły – s. Agnieszka i s. Catherine. Naprawdę ucieszyłam się z tego spotkania. Z s. Agnieszką pracowałyśmy kilka lat w kurii w Opolu. No i zawsze to Polka, a mój angielski nagle nie stał się perfekcyjny.
London Mission
Werbistki mieszkają w Worcester, gdzie znajduje się też katolicki kościół oraz szkoła. To mała wioseczka, choć parafia duża i obejmuje kilka miejscowości. Katolicy w Południowej Afryce stanową zaledwie 7 procent wszystkich mieszkańców. Pozostali to chrześcijanie innych denominacji oraz wyznawcy lokalnych religii. Ateistów w zasadzie nie ma, choć sekularyzacja nie oszczędza także Afryki. W London Mission mieszkają cztery siostry – Karolina, Josefhine, Catherine i Agnieszka. Dom skromny, ale z pięknym patio, w którym rosną palmy i mieszkają ptaki. Wokół domu znajduje się ogród, a w bliskim sąsiedztwie kościół i budynki szkolne. Oprócz kurczaków, do domu przynależą psy, a jednym z nich jest London, który z niewiadomo jakich powodów nie lubi dotyku. To dla mnie taka zapowiedź trudnych ludzkich historii, z którymi miałam się niebawem spotkać. Afrykańskie rodziny często cierpią na brak mężczyzn, a samotne matki to powszechność. Dobrze, że mogą liczyć na pomoc swoich mam, teściowych, sióstr i ciotek. Kobiety trzymają się razem i pomagają sobie we wszystkim. Mężczyźni przychodzą i odchodzą, pracują daleko lub żyją w konkubinatach. Wierność małżeńska i moralność seksualna wydają się tematami tabu. Inne standardy etyczne utrwaliły się na dobre. To może być jedna z przyczyn, dlaczego jest tak wielu nosicieli wirusa HIV na Czarnym Lądzie.
Zachwycająca przyroda
Pierwszy weekend w Afryce obfitował w wycieczki krajoznawcze. Nie spodziewałam się, że przyroda jest tu aż tak zróżnicowana, góry dzikie, a busz wcale nie jest gęsty i zielony. Afrykańczycy nie mają zwyczaju chodzić po górach. W punktach widokowych dominują zagraniczni turyści. A widoki są przecudne. Surowa uroda gór, czerwonoziemy, bujna roślinność wzdłuż rzek, wodospady i egzotyczne zwierzęta nadają klimatu tym okolicom. Trzeci co do wielkości kanion Blyde River i góry w kształcie murzyńskich chat (Three Rondavels) na długo pozostaną w mojej pamięci. Zaskoczył mnie również deszczowy las i widok z Okna Boga, bowiem chmura lub mgła nadała mu tajemniczego wyrazu. W końcu Bóg lubi zaskakiwać i trudno pojąć Go do końca zmysłami. Do kolekcji wrażeń warto dodać żyrafy, antylopy i zebry, które gdzieniegdzie pasły się w prywatnych rezerwatach. Przy drogach nie dziwią krowy, osły i kozy, a także małpy przebiegające przez jezdnię.
Rozśpiewany i tańczący Kościół
Żywo i radośnie śpiewający ludzie w czasie Liturgii nie byli dla mnie zaskoczeniem, ale wzruszyli mnie głęboko. Miałam okazję uczestniczyć w nocnej Mszy z modlitwą o uzdrowienie, a także w niedzielnej Eucharystii w London Mission. Nikt nie spoglądał na zegarek, pomimo iż Liturgia trwała dłużej niż dwie godziny. To zadziwiające jak ubodzy potrafią się cieszyć i dziękować Bogu za wszystko. Dzieci i dorośli kołyszą się w rytm muzyki, śmiało podnoszą ręce, klaszczą i głośno śpiewają. Bogu zawierza się wszystko, także końcowe egzaminy w szkole. Ksiądz błogosławił uczniów, książki, zeszyty i przybory edukacyjne. Na niedzielną Mszę św. wszyscy starają się ubierać bardzo odświętnie. Niektóre kobiety miały eleganckie nakrycia głowy. Dobrze, że założyłam najładniejszą sukienkę.
Holy Family
London Mission to tylko krótki przystanek w mojej podróży. Docelowo miałam być wolontariuszką w Holy Family Center w Ofcolaco. W poniedziałek przed południem s. Agnieszka zawiozła mnie do sierocińca, choć to nienajlepsze słowo określające to miejsce. Tutaj dzieci mają doświadczyć domu i miłości. Każde ma trudną historię za sobą, ale z zasady nie rozmawia się o tym i nie pyta „dlaczego?”. Byłam spokojna, choć trochę przerażona. Wiedziałam, że nikt nie będzie mówił po polsku i że będą tu dzieci z wirusem HIV. Kompletnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać i jak zostanę przyjęta. A przyjęli mnie jak długo oczekiwanego gościa. Powitalny napis, ładny pokój, ręczniki artystycznie ułożone na moim łóżku i czekoladki. Zaczęło się dobrze. Najpierw opiekunka mojego wolontariatu Carmel przedstawiła mi panujące tu zasady, opowiedziała trochę o placówce, zapoznała z psami Daisy i Zoeli i uprzedziła, żeby czas wolny wykorzystywać na odpoczynek, bo dzieci potrafią być absorbujące. S. Agnieszka wróciła do London Mission, a ja zostałam sama. To był mój pierwszy kryzys. Carmel pochodzi z Australii i mówi biegle po angielsku. Nie rozumiałam wszystkiego, co do mnie mówi. Przerażało mnie, jak będę się porozumiewać z dziećmi. Położyłam się i zasnęłam. Zbudziły mnie krzyki dzieci, które wróciły ze szkoły i chciały się ze mną przywitać. „Hana Hana” – ciągle wołały. Wszystkie chciały się przytulić. A Kgomotšo (czyt. Komocio) zaczekał i gdy byliśmy sami, zapytał, czy przyjechałam tu na zawsze. Wzruszenie ścisnęło mi serce i gardło, wróciłam do pokoju i popłynęły pierwsze łzy. Na przytulaniu i powitaniach minął mi pierwszy wieczór, a gdy kładłam się spać, jeszcze jedna istota przyszła się przywitać. Początkowo myślałam, że to przerośnięta jaszczurka, ale potem dowiedziałam się, że to gekon. Nie mam pojęcia jak wszedł do mojego pokoju. Byłam przerażona, ale zasnęłam. Nad ranem słyszałam, jak mój domowy zwierzak wyszedł przez szczelinę w oknie. Szok kulturowy minął wraz ze snem.
Uniwersalny język
Pierwsze zadanie, jakie dostałam to wykąpanie psów. Udało mi się tylko tego małego – Daisy. Duży był zbyt uparty, by dać się zaciągnąć do psiego spa. To była moja pierwsza mała porażka. „Nie radzę sobie z psem, to jak poradzę sobie z dziećmi?” – myślałam. Okazało się, że angielski to nie jest pierwszy język dzieci, a najmłodsze w ogóle nie mówią po angielsku. Uniwersalny język, którym można przemówić do każdego to miłość i czułość. Sprawdza się w każdym przypadku. Przez te 2,5 tygodnia dostałam tyle miłości, uścisków i czułości od tej prawie siedemdziesięcioosobowej gromadki, że trudno będzie mi wrócić do polskiej rzeczywistości. Zrozumiałam też, że na wszystko potrzeba czasu. A proces oswajania przebiega nieraz jak w książce Antoine de Saint-Exupéry „Mały Książę” – stopniowo i powoli, żeby Lisek nabrał zaufania. W żłobku jedna dziewczynka reagowała płaczem na mój widok. Z każdą wizytą coraz mniej płakała, a któregoś razu sama przyszła się przytulić. Mój mały przyjaciel Kgomotšo pomógł mi opanować nieśmiałość, w każdej wolnej chwili przychodził po mnie, oprowadzał po obiekcie, opowiadał o wszystkim i załapaliśmy szybko empatyczną nić porozumienia. Mój angielski był na podobnym poziomie jak dzieciaków, więc szybko przestałam się tym przejmować. Przychodziłam na studium, żeby pomagać w odrabianiu lekcji. Żadne zadanie z matematyki czy innych przedmiotów ścisłych nie było mi straszne. Jeśli coś sprawiało mi problem, szukałam wytrwale rozwiązania. Raz nawet znalazłam błąd w poleceniu w arkuszu egzaminacyjnym z matematyki. To dopiero był sukces! Astronomia, funkcje, geografia czy biologia i wszystko po angielsku. Zdziwiło mnie jednak, że w oficjalnych podręcznikach na temat profilaktyki HIV i AIDS jest promocja prezerwatyw, a o wierności małżeńskiej i powstrzymywaniu się od współżycia ani słowa. Cóż, polityki i światopoglądu nie zmienię, ale mogę każdego dnia dzielić się miłością. I jeszcze jedno – za drugim razem udało mi się wykąpać oba psy, także tego osła w psiej skórze.
Miłe niespodzianki
W dniu, w którym mój chrześniak Kajtek obchodził w Polsce drugie urodziny, w Holy Family było duże Birthday party październikowych jubilatów. Taka miła niespodzianka i duchowa łączność z Kajtkiem. W pierwszą sobotę miesiąca, choć nie było to planowane, ksiądz Vincent celebrował dla mnie Mszę św., bo odprawiam pięć pierwszych sobót, jak prosiła Matka Boża w Fatimie. Od Kgomotšo dostałam kilka liścików z miłymi słowami i życzeniami dobrego dnia. Moje polskie cukierki, czyli Krówki i Michałki okazały się hitem i bardzo dzieciom smakowały. Długo jeszcze śmiały się i mówiły „muuu”. Przygotowałam pierwszego butternuta z cebulą, czosnkiem, miodem i oliwą. Był pyszny. Próbowałam też słodkich ziemniaków – batatów, melonów, cytrusów i australijskiego przysmaku Vegemite. Mój zapiekany ryż z jabłkami, cynamonem, cukrem i masłem był przebojem, a podany z lodami waniliowymi smakował wyśmienicie. Widziałam też, jak się przygotowuje tradycyjną potrawę afrykańską – bohobe z mączki kukurydzianej. Podobna do naszej kaszy mannej. Afrykańczycy jedzą ją rano na słodko, a na obiad z sosem, gulaszem lub warzywami. Niektórzy ją zakwaszają, żeby zachowała świeżość na kilka dni. Na wioskach gotowana jest na żywym ogniu w kociołku. Poza kulinarnymi niespodziankami, byłam raz na basenie w prywatnej katolickiej szkole w Tzaneen. Odwiedziłam też kurię diecezjalną, w której pracują dwie siostry zakonne, trzy świeckie panie i są dwa psy. W ostatnim tygodniu października w sklepach Boże narodzenie zagościło na dobre – choinki, smakołyki i świąteczne piosenki wyprzedziły moje myślenie, że w Polsce komercja działa zbyt szybko. A dzieci już od października robiły próby do jasełek. Oczami wyobraźni widziałam jak będą wyglądać święta w Holy Family… W mojej głowie pojawiły się też skrajne obrazki. Z jednej strony są tu miasta z centrami handlowymi, a z drugiej strony, odwiedzając byłych wychowanków Holy Family, zobaczyłam skrajne ubóstwo, skromne domy, a właściwie rudery, kilka okrągłych chat afrykańskich, a w każdej rodzinie uśmiechnięte dzieci, gościnność i Coca Colę. Nigdy nie zapomnę pięknego rozgwieżdżonego nieba i Krzyża Południa, który stanowi punkt orientacyjny, tak jak Gwiazda Polarna na północnej półkuli. Oświetlał mi drogę podczas wieczornych spacerów z psami wokół obiektu z różańcem w dłoni, przy akompaniamencie natury. Afryka wieczorem śpiewa i jest to bardzo miła melodia.
Najważniejsi są ludzie
Na moje najpiękniejsze wspomnienia przede wszystkim wpłynęli ludzie. Dzieci – choć nie poznałam każdego z osobna, moje dialogi zresztą były dość ograniczone, ale w sercu już na zawsze będę je nosić. Wieczorne wygłupy, bajki, wizytę w klinice, gdzie obecność i czułość okazały się najlepszym lekarstwem na ból po wyrwanym zębie. Już nie boję się osób zarażonych wirusem HIV czy chorujących na AIDS. To normalni ludzie, tylko z brakiem odporności na drobnoustroje. Potrafią kochać i cieszyć się, choć nieraz cierpią, bo łapią wszystkie choroby. Anioły z Holy Family, czyli siostry ze zgromadzenia Córek Niepokalanego Serca Matki Bożej – Sally i Jeanne, ksiądz Vincent oraz wolontariuszka Carmel. Wszyscy, oprócz s. Jeanne, pochodzą z Australii. Pracownicy Holy Family, serdeczni i pomocni. S. Sally nauczyła mnie, że najważniejsza jest miłość i dialog. S. Jeanne z Indonezji, że bariera językowa to nie problem, bo komunikuje się sercem. Ksiądz Vincent, że na Liturgii ważniejsza od przepisów jest wspólnota. Choć przyznam, że niemałym zdziwieniem była dla mnie obecność psów w kaplicy. A Carmel, moja słodka Carmel, że każdego trzeba akceptować takim, jaki jest i szukać tego, co łączy.
Park Narodowy Krugera
W nagrodę za pomoc i dobre sprawowanie, w przedostatnim dniu mojego pobytu w Holy Family, zabrali mnie na wycieczkę do Parku Narodowego Krugera. To naturalny rezerwat, gdzie zwierzęta żyją na wolności, mają dużo przestrzeni, a zwiedzający poruszają się samochodami i obserwują dziką naturę. 2 miliony hektarów to sawanny, rzeki i wielka cisza, przerywana odgłosami zwierząt. Pierwszy prezydent RPA wydzielając w ten sposób terytorium dla zwierząt, ochronił je przed zagładą. Widziałam m.in. słonie, żyrafy, zebry, różne antylopy, hipopotama, krokodyle, bawoły, lwy i sewala. Zasypiałam z przemykającymi przed oczami kadrami z Parku Narodowego Krugera. To była wspaniała niespodzianka i dopełniła skarbiec moich wspomnień z Południowej Afryki.
Dawana miłość pomnaża się
Przyjechałam do Holy Family, żeby pobyć z dziećmi, podzielić się swoim sercem, czasem, czułością i uśmiechem. Choć nie mówiłam nic o Bogu, poza kilkoma sytuacjami, gdy dzieci pytały mnie, co mam na medaliku, zrozumiałam, że dawanie miłości, to dawanie Boga. Dostałam więcej niż dałam – dużo miłości, odwagę, siłę do zmieniania świata, chociaż małymi kroczkami i powoli. Dostałam piękne doświadczenie pracy w misyjnym kraju, choć to zaledwie flesz i z pewnością zbyt krótki czas, by oceniać rzeczywistość. Skuszę się jednak na mały bilans. Liczba skorpionów 0, pająków 2, węży – nie widziałam żadnego, choć o kilku słyszałam, gekon 1, jaszczurek i robali wiele, żadnych niebezpiecznych sytuacji, ale opowiadano mi o kilku zabójstwach, 100 procent miłości i satysfakcji.
Mój wolontariat misyjny zaczął się 18 października, a skończył 12 listopada 2017 roku. Serdecznie dziękuję wszystkim aniołom, a także pracownikom Biura Misyjnego – ks. Stanisławowi Kleinowi, ks. Henrykowi Pocześniokowi i ks. Grzegorzowi Sonnkowi za duchowe, modlitewne i materialne wsparcie. Siostrom z Holy Family i Werbistkom za gościnność. Przyjaciołom za otuchę. A Bogu za dar życia, miłość i opiekę! Każdemu, kto skrycie myśli o misjach – polecam, aby wypłynąć na głęboką wodę. Misje zmieniają, nie tylko patrzenie na ludzi i świat, ale przede wszystkim serce.