Papua Nowa Gwinea jest krajem dwa razy większym od Polski i jest drugą co do wielkości wyspą świata – jednak to nie jest powód by chcieć wyruszyć na drugi koniec świata. Właśnie – drugi koniec świata, inna półkula, inna strefa czasowa, inny klimat.... właściwie wszystko inne, ale o tych wszystkich innych warunkach geograficznych Papui można przeczytać w każdej encyklopedii, natomiast nie można przeczytać o tym jak żyją ludzie, jakie mają problemy, jak sobie radzą z rozwiązywaniem tych problemów i jakie mają spojrzenie na świat. Żeby tego się dowiedzieć nie wystarczy encyklopedia czy internet. By poznać mentalność rdzennych Papuasów i sposób, w jaki przeżywają, młodą jeszcze w tych regionach świata, wiarę katolicką trzeba samemu pobyć przez jakiś czas z nimi. Miałam możliwość spędzić dwa miesiące wśród mieszkańców środkowej – górzystej części Papui tzw. Highlands, w prowincji Enga, diecezji Wabag, parafii Sikiro. Skąd ta możliwość? Skąd pomysł, by spędzić wakacje w Papui Nowej Gwinei? Otóż ta podróż była moim największym marzeniem. Dlaczego? Dlatego, że mój wujek – misjonarz, werbista O. Józef Krettek posługuje tam od 41 lat i nie bardzo chce wracać do Polski. Chciałam zobaczyć to wszystko, co sprawia, że wujek tam czuje się jak w domu, to o czym zawsze mi opowiada, pisze w listach a przede wszystkim chciałam poznać ludzi, którym poświęcił tyle lat swojego życia.
Po dwóch miesiącach pobytu tam, nie ośmielę się powiedzieć, że dobrze poznałam tamtejszych ludzi, ale mogę stwierdzić, że w jakimś stopniu ich poznałam a szczególnie parafian z Sikiro, głównie tych, którzy są duszą Kościoła i aktywniej udzielają się w życiu Kościoła i parafii. Tych bardziej zaangażowanych jest tam bardzo wielu, bo to, co nauczają misjonarze tzn. że ludzie są Kościołem, a nie tylko misjonarz, że to oni – ludzie tworzą wspólnotę, jest tam bardzo żywe i dosłownie rozumiane, dlatego też ludzie poczuwają wielką odpowiedzialność za swój Kościół. Parafianie sami przygotowują liturgiczną oprawę mszy św. W każdą sobotę młodzież przez kilka godzin ćwiczy i przygotowuje śpiewy do niedzielnej Eucharystii. Jest przy tym bardzo spontaniczna i otwarta, często tworzy pieśni z słowami pasującymi do słów czytanej Ewangelii. Młodzież przygotowywała także układ taneczny do procesji, w której wnosiła do ołtarza Pismo św., z którego przedstawiciel parafii (zazwyczaj młodzieży) odczytywał Ewangelię. Następna procesja w trakcie mszy św. jest na ofiarowanie, gdzie tanecznym krokiem ze śpiewem na ustach młodzież niosła kielichy mszalne do ołtarza a kobiety, przedstawicielki matek niosły w 'bilumie' (wełniana, ręcznie robiona torba zawieszana na czole i noszona na plecach) 'kaukau' (słodkie ziemniaki) i 'kumu' (liście). Te dary złożone przy okazji niedzielnej bądź świątecznej Eucharystii były zapłatą za odprawioną mszę świętą.
Tutejsi ludzie bardzo sobie cenią fakt posiadania kapłana. Do Kościoła w Sikiro, do głównej stacji, która liczy jeszcze 26 stacji filialnych położonych wyżej w górach, ludzie przychodzili bardzo licznie, by uczestniczyć we mszy św. Niektórzy musieli iść nawet parę godzin, schodząc z gór wydeptanym wąskim chodnikiem (większość Papuasów ciągle jeszcze chodzi boso). Kto tylko może schodzi do głównego kościoła na mszę dlatego, że są regiony do których kapłan tylko dwa lub trzy razy w roku jest w stanie dotrzeć. Są stacje, do których trzeba iść, wspinać się 6, 8 godzin w porze suchej a w porze deszczowej znacznie dłużej albo po prostu dojście ze względów bezpieczeństwa w ogóle nie jest możliwe, bo stoki gór są zbyt śliskie. Jednak nie tylko piesze zejście stromymi i śliskimi zboczami gór bywa niebezpieczne, bo drogi, którymi można jechać samochodem też bywają przeróżne. Droga – oczywiście żaden asfalt tylko ujeżdżona polna – ma tyle dziur, że chcąc ominąć jedną wjeżdża się w drugą a po deszczu przejazd to nie lada wyczyn i takich wyczynów każdy z misjonarzy w Papui dokonuje niezliczoną ilość razy. Często jest tak, że w porze deszczowej by dojechać do którejś ze stacji misyjnej trzeba przejechać wpław kilka rzek, często trzeba czekać aż stan wód opadnie, by móc przejechać. Utrudnieniem jest też brak mostów a czasem, jeśli te mosty są to... ja się bałam przez nie przejeżdżać, bo wszystkie belki się ruszały a niektórych po prostu nie było. Byłam pełna podziwu dla misjonarzy za ich perfekcję w poruszaniu się po tamtejszych drogach. Tu widzimy zawartą prawdę w powiedzeniu „praktyka czyni mistrza”.
Naprawdę, będąc tam, jeszcze bardziej przekonałam się o tym, jak ważne jest byśmy będąc tutaj otaczali modlitewnym wsparciem wszystkich misjonarzy i misjonarki, którzy dokonują wielkiego dzieła pozyskując nowych wyznawców wiary Chrystusowej. Owoce ich misyjnego trudu widoczne są na twarzach ludzi, którzy w wielkim skupieniu przeżywają swoją wiarę. Mogłam też uczestniczyć w uroczystości bierzmowania. Kiedy biskup Arnold Orowae, pochodzący z parafii wujka, udzielał młodzieży sakramentu bierzmowania, podchodziłam bardzo blisko by zrobić zdjęcia. Kiedy zobaczyłam bardzo skupioną twarz osoby przyjmującej ten sakrament, to... zrobiło mi się wstyd, że przeszkadzam w takim momencie, że robię zdjęcia w takiej chwili.
Bierzmowanie, to sytuacja, która nie zdarza się codziennie, tak samo kampania przedwyborcza i wybory do parlamentu, które mogłam obserwować, a które wyglądają zupełnie inaczej niż u nas. Na życie składają się chwile życia codziennego i dlatego właśnie chciałam krótko przedstawić chwile z codzienności w PNG. Codzienność tworzą ludzie, którzy tam są wspaniali. Papuasi są życzliwi, przyjaźni, otwarci, radośni a przede wszystkim szczęśliwi. Mają tak niewiele, bo zaledwie dom, którego całe wyposażenie to palenisko na środku izby, gdzie w ogniu smaży się słodkie ziemniaki, które są tu podstawą żywieniową. Jako łazienka służy im pobliska (czasem pół godziny marszu) rzeka, w której robią pranie, biorą kąpiel czy też czerpią wodę do picia.
Papuasi uśmiechają się cały czas. Prawdą jest, że oni mają czas a my, Europejczycy mamy... zegarki. Papua ma coś w sobie, co sprawia, że jeśli na początku nie dostajemy szoku kulturowego to zakochujemy się w niej i chcemy tam wrócić.
Zdaję sobie sprawę, że w tych paru słowach nie przekazałam tego wszystkiego, co tam zobaczyłam, ale też nie miałam takiego zamiaru. Moją intencją było, żeby uwrażliwić Was - czytelników na potrzeby misji. Każdy z nas może być misjonarzem. Nie trzeba wyjechać do misyjnego kraju, ale przez modlitwę ofiarowaną w intencji misji i misjonarzy można bardzo wiele pomóc. Sama widziałam ogrom potrzeb, wysiłku oraz trudu ponoszonego przez misjonarzy, dlatego wszystkim tym, którzy modlą się w intencji misji składam serdeczne 'Bóg zapłać'.
Dziękuję wszystkim tym, którzy otaczali mnie swą modlitwą w czasie mojej podróży.
Dziękuję siostrom ze Zgromadzenia Sióstr Elżbietanek z Nysy, które podarowały różańce, które mogłam przekazać wujkowi.
Dziękuję wszystkim spotkanym i poznanym tam misjonarzom, przede wszystkim werbistom (nie tylko), za ich gościnność i życzliwość.
Helena Krettek